czyli Week-End d'Integration"Myślałem, że przyjechałem z niecywilizowanego kraju do cywilizowanego, ale teraz wychodzi na to, że jest na odwrót."Mihai, student Erasmusa z Rumunii
O tym jak się bawią francuscy studenci, można by pisać długo, ale i tak trudno sobie to wyobrazić, dopóki nie zobaczy się tego na żywo. Ale po kolei...
W nagrodę, że zapisaliśmy się do organizacji studenckiej (oczywiście za drobną opłatą) mogliśmy wziąć udział w okrytej sławą i legendami słynnej wyprawie w nieznane nazwanej mianem WEI. Usłyszeliśmy wcześniej kilka historii na jej temat, np. o tym, że to 3 dniowa impreza na której trudno znaleźć kogoś trzeźwego, o tym, że za każdym razem kilka osób wraca z połamanymi kończynami lub innymi urazami... I było w nich wiele prawdy.
W tym roku miejscem integracji było Lazurowe Wybrzeże. A dokładniej miejsce, gdzieś w okolicach miast Frejus i Saint-Raphael. Dokładniej trudno powiedzieć, bo o nazwie tego miejsca dowiedzieliśmy się już wracając do Lyonu, a że wszędzie nas wozili, toteż nie mieliśmy okazji i potrzeby wiedzieć więcej. Wszystko zaczęło się od ok. 6-godzinnej jazdy autokarem. Autokarów było 7, a każdym z nich opiekowała się osobna grupa studencka (a to organizacja sportowa, a to YMCA, a to cyrkowcy, do wyboru do koloru). My trafiliśmy, właściwie na chybił trafił, do autokaru grupy o nazwie Zebus. Przez cały weekend zastanawialiśmy co owa nazwa znaczy, bo jedyną podpowiedzią było rysowane przez nich na wszystkich możliwych cześciach ciała żubropodobne stworzenie. Dopiero później odkryliśmy, że to całe Zebu to coś
takiego. I ogromne znaczenie ma tu fakt, że jest to przestawiciel bydła :] W autokarze, jak to na szkolnych wycieczkach, Francuzi śpiewają sprośne piosenki, wybierają Miss i Mistera Zebus, opowiadają dowcipy, a ich ulubioną zabawą jest przyciskanie dupy do szyby, gdy mijamy inny autokar z naszej uczelni. Czyli takie standardowe zajęcia przyszłej kadry naukowej Europy ;)
Wylądowaliśmy na wielkim kempingu z masą bungalow-ów, ponumerowanych w losowy sposób i poustawianych bez żadnego zamysłu. Wtedy zrozumieliśmy sens naszych tatuaży na dłoniach... Każdy został oznaczony numerem swojego domu, tak żeby mógł po pijaku, przynajmniej próbować trafić do swojego domku. Ale nawet z numerem przed oczami nie było to zbyt łatwe, więc trzeba było po prostu szybko zapamiętać drogę. Zaraz obok numeru domu każdy z nas posiadał na ręce numer drużyny, ale na co to i po co, o tym później.
Wieczorem zgłodniałym studentom, po 6 godzinach podróży podano, a jakżeby inaczej... wino :D Bo jak mówi łacińskie przysłowie "In vino veritas", czyli po polsku - tyle wiesz, ile wypijesz. To chyba taka francuska tradycja, że najpierw piją dużo wina, a dopiero później jedzą. Więc na kolację trzeba było trochę poczekać. Ale zanim dostaliśmy jedzenie, trzeba było się jeszcze odnaleźć w innej rzeczywistości, a nawet w innej kulturze można by powiedzieć. Bo gdy już wszyscy zasiedli do stołów, zaczęło się... Trudno w ogóle opisać co to było. Jedni krzyczeli, inni walili w stoły, jeszcze inni wchodzili na ławki. Z ogólnego hałasu trudno było coś zrozumieć, dowiedzieliśmy się tylko, że w ruch poszły różne przyśpiewki typu: "To M1 jest fajniejsze od L3 i głośniej krzyczy!" (L3, M1 - kolejne roczniki, tak dla jasności), "LSH suce" (LSH - humanistyczna odnoga naszej uczelni, złożona głównie z dziewczyn; suce - zainteresowanych do słownika francuskiego odsyłam :P), "Kto się urodził w styczniu, niech wstanie i wypije"... itp. itd. Czyli takie standardowe przyśpiewki przyszłej kadry naukowej Europy ;) Trochę to było zaskakujące, bo trwało przez całą kolację, a po tym jak przynieśli jedzenie, tylko się nasiliło, bo wiadomo - po winie to i głos lepszy. I z boku zupełnie, nie wyglądało to na imprezę francuskich studentów, tylko co najmniej tatarskiej hordy. A my biedni studenci z Polski tylko siedzieliśmy i nawet nie mogliśmy się przyłączyć do śpiewów, bo nie znaliśmy/nie rozumieliśmy słów :P No a przecież nie będziemy wstawać w ciemno, bo to nie wiadomo - może obrażają Marie Curie-Skłodowską, a my im będziemy wtórować :> Dopiero jak zaczęli walić w bębny i tańczyć na stołach, mogliśmy się spokojnie przyłączyć (no chyba, że tym razem coś Morsem nadawali). Tylko bitwy na jedzenie nie udało im się zorganizować, ale trzeba im uczciwie przyznać - próbowali, próbowali. Krajobraz po bitwie... pardon... kolacji był, że tak powiem (napiszę) bogaty. W plamy wina na stole, w resztki jedzenia, wszędzie, gdzie spojrzeć. Więc ogólnie taka sielska atmosfera ;)
Tak to mniej więcej wyglądało.
Później była jakaś impreza w barze i darmowe piwo. Co prawda o smaku pieczarkowym, no ale tutaj lepszego nie mają (bo Van Purów, jako typowo polskich, nie liczę :P). Trzeba tutaj dodać, że wszystkie wina, piwa, obiady itp. mieliśmy w cenie wyjazdu, więc właściwie przez cały pobyt nie wydaliśmy nic, poza paroma centami na pocztówki. Na jakość tego co nam serwowali, można by ponarzekać, ale że wszystko dostawaliśmy pod nos, to już nie będziemy wybredni.
Dzień 2 upłynął na plaży... Myślę, że nazwa Lazurowe Wybrzeże mówi sama za siebie i nie będę pisał więcej, żeby nie drażnić tych, co to wtedy w Polsce zamarzali z zimna i patrzyli jak za oknem ciągle leje ;) No cóż, na stypendium jest bardzo ciężko, więc nie ma nam czego zazdrościć :P
To jeszcze macie
widok na naszą plażę z bardzo wysoka...A wracając do tego numerka co to go mieliśmy wymazanego na naszych dłoniach - po dołączeniu do "swoich" drużyn, przez połowę dnia uganialiśmy się po plaży biorąc udział w różnych zawodach/zabawach/konkursach itp. Takie typowo integracyjne zajęcia jak przeciąganie liny, rzucanie jajkami, slalomy, wyścigi, zapasy w wodzie i w błocie... I tu właśnie zaczęły się pojawiać kontuzje. Rozbite łokcie i kolana, skręcone kostki, urwane palce u nogi (ale nie martwcie się - Marcinowi już się goi :P). Co do tych poważniejszych urazów, o których krążyły legendy, to mogły być one wynikiem innych zawodów np. "kto wyżej się wdrapie po rusztowaniu na suficie densflora". Po południu leniwi zostali na plaży, aktywni mogli pojechać na kajaki, rowery i inne takie. Kto się odważył zmierzyć ze straszliwym prądem rzeki, która niesie w nieznane i próbuje roztrzaskać o skały, albo zrzucić z wodospadu? - o tym możecie się przekonać w galerii ;)
Długie to wyszło, więc na koniec tylko napisze, że 3 dzień tuż przed wyjazdem spędziliśmy na basenie. A ogólnie było śmiesznie i odkryliśmy duży kawałek francuskiej kultury :D
Chętnych pozazdrościć odsyłam
tutaj.